Ja w nie wierzę, naprawdę wierzę.
W ostatnim poście pisałam o wczorajszym spacerze na który wybraliśmy się całą rodziną, prawda? Tato zrobił “tysiące” zdjęć (jak to tato), a na jednym ujął kwitnącego kasztanowca. Kiedy przeglądał zdjęcia w aparacie, po powrocie do domu, zauważył białe, mocne światło a my wszyscy dopatrzyliśmy się siedzącego w nim psa (widać? :-))
Od razu wyjaśniam – nie zwariowałam, bez obaw. Można kompletnie nie wierzyć w jakieś pojawiające się i znikające duchy zwierząt – jakkolwiek na to jednak nie patrząc, to zdjęcie przyniosło mi (nam) ogromny komfort. Piękna łuna białego światła, niewidocznego podczas robienia zdjęcia a zarejestrowanego jakby “mimochodem”, akurat w dniu, kiedy Bigos zamieniał się w garstkę popiołu…
W domu przerażająca pustka.
Nic nie merda, nie wita rano po przebudzeniu.
Przerażające.
_____________________
I believe in signs, I really do.
Yesterday we all went for a walk up in Moel Famau. Dad took thousands of pictures and when he came back home looked through them. Then he Face-Timed me saying I’m not gonna believe this particular one. Now, before you put a label of a mad person on me, let me explain. It was cloudy, there was no sun, noone saw anything. One may not believe in anything like that and that’s OK. But It brought me comfort. This picture was taken on the day Bigos was cremated. White ray of light coming from the tree branches. You can almost see a silhouette of a white sitting dog. I love it.
Terrible silence at home. Nothing greets me after I wake up.
Horrifying.